plastikowy worek
poranek wkłada mi na głowę
godzina szósta owija się
ciasną pętlą wokół szyi
rozpoczynam
mimowolną inhalację
duszony gazem
tłoczonych informacji
próbuję mówić
zamiast dźwięku
kaleczą mi usta
kanciaste litery
uszy z trudem
stawiają opór
rośnie ciśnienie
niewiele widzę
rozdęty plastik
przed oczami
zaparowany
mocno zaciskam
drgające powieki
chwilę trwa walka
i nie zatrzymam upadku
cieknących z oczu
najsmutniejszych słó w
porozbijane do szczętu
o cztery krawędzie świata
wykradam w końcu
chwilę na oddech
mam pozwolenie?
nie wiem
zdążę w tym czasie
zamieszać herbaty myśl
nie dość głęboką
zamiast
sufitu
w kubku
odbija
się
ogromne oko