6. marca zawieszaliśmy obrazki na ścianach pubu „Szuflada” w Nowym Targu. Siedem godzin jazdy, 600 km w pośladkach i kłębowisko rozbieganych w trasie myśli zniosłem nie najgorzej. Ale z umocowaniem prac szłoby kiepsko, gdyby nie pomoc Gniewka i skłonności przywódcze Cywila (TKA „Ferment”). W końcu dzieła zawisły w sali kominkowej zacnego pubu (czy raczej piecykowej z racji obecności powermixera „nieldem” i komba gitarowego „lałsiks”). Wkrótce nieduże acz klimatyczne wnętrza lokalu wypełniły się znawcami prawdziwej sztuki przez duże „P” jak „perła” i miłośnikami muzyki akustycznej, którą – zaraz po moim i Pepsiego krótkim „bla-bla” – zainicjował dający radę gitarze Hubert wraz zespołem: Jarosławem i Alicją (jeśli się pomylilem, sork, dużo imion i ksywek do spamiętania, a mózg już nie ten). Rysunki wraz z umocowanymi do nich ścianami szybko wchłaniały dźwięki milowych standardów, co sprzyjało ogólnej refleksji nad zobrazowanym światem i rodziło uporczywe pytania o sens bazgrania po papierze niemal każdego dnia. Przyznam, że większość komentarzy i opinii niebezpiecznie łechtało moje, wyjątkowo czułe tego dnia, ego. Ale na tym nie koniec atrakcji wieczoru, bo sceną zawładnął muzyczny eksperyment stulecia: punk’rock w wersji akustycznej czyli Syndrom Anplagta Pordżekt misternie uknuty przez ADHD-S. i udany, mimo zdartego gardziołka Szczupłego i opinii samych muzyków. Był to na pewno interesujący skok w bok i chociaż artyści tego nie przyznają głośno, to na pewno są dumni z pierwszego na swym koncie Szufladunpluged. W końcu wszyscy wielcy celebryci sceny MUSZĄ coś takiego popełnić i kiedyś musi być też ten pierwszy raz. Dziękuję za ten czas! Jednak wszystkie najlepsze chwile przemijają jak w mordę strzelił (parafrazując słowa wieszcza) i dobre po północy trzeba było udać się na spoczynek w kolejne urokliwe miejsce górskich okolic – Maniowy. Otuleni (wraz z moją muzą bezsprzeczną) gościnną atmosferą domostwa przy remizie spaliśmy krótko, ale treściwie. Podobnie treściwemu śniadaniu nie daliśmy już rady, lecz mimo to jego treść krzepiła nas w dalszej drodze. Jeszcze tylko pożegnanie, poranny rekreacyjny objazd maniowskich uliczek (cholera, jak stąd wyjechać – jakiś labirynt zrobili, żeby ceprów na dłużej zatrzymać) i powrót przez piękną naszą Polskę całą z niekończącym się „pokazem slajdów”, katarem jak cholera i licznymi wymuszeniami pierwszeństawa, tudzież przekraczaniem podwójnej ciągłej, że o prędkości nie wspomnę.
Raz jeszcze dzięki wielkie ekipie maniowsko-nowotarskiej za niezapomniane wrażenia i wzorowo przeprowadzoną „skrzydlatą” akcję. Czuwaj! 🙂